Historia Artura Szylla – dyrektora regionalnego w firmie VOTUM SA – pokazuje, że konsekwencja i upór to niezbędne składniki recepty na sukces. Kim jest Artur Szyll? Oto co nam powiedział o sobie: „Jestem mężem, ojcem, synem, bratem, jestem też bardzo wymagającym szefem. Wymagam dużo od moich współpracowników, ale najwięcej zawsze wymagam od samego siebie. Słowa „przyjaciel” używam rzadko – to określenie zarezerwowane jest dla osób wyjątkowych. Nienawidzę wyrażenia ,,spróbuję'', nie ma go w moim słowniku. Wychodzę z założenia, że albo coś się robi na 100%, albo wcale. Podobnie jak w sporcie – tylko z pasją i determinacją można osiągnąć sukces. Moim sportowym idolem przez lata był obrońca FC Barcelony Carles Puyol. Każdy, kto kocha piłkę nożną, z pewnością słyszał o tej legendzie. To jeden z najwaleczniejszych obrońców w historii piłki nożnej. Po każdej odniesionej kontuzji, a było ich wiele, Carles wracał na boisko jeszcze silniejszy”.
Maciej Maciejewski: Co sprawiło, że związał się pan z branżą odszkodowawczą?
Artur Szyll: Mnóstwo czynników. Od zawsze jestem niepokorny, mam swoje zdanie. W szkole podstawowej broniłem słabszych, załatwiałem trudne tematy z nauczycielami, nie dostawałem z reguły nagród, częściej to był łomot od życia. W wieku 12 lat przeszedłem ciężki wypadek – duże obrażenia głowy, wstrząs mózgu, kilkanaście minut byłem nieprzytomny. Lekarz, który mnie zszywał powtarzał mojej mamie: „Pani syn uciekł dziś przed śmiercią, dwa milimetry w jedną lub w drugą stronę i nie mógłbym go uratować, proszę dziękować Bogu, to cud”.
Potem walczyłem o sprawność i nie było wiadomo, czy będę widział na prawe oko, czy odzyskam pamięć. Musiałem walczyć by zdać do siódmej klasy, nie mogłem odróżnić kwadratu od trójkąta. Na komisji lekarskiej dostałem całe 3% trwałego uszczerbku na zdrowiu. Gdyby w tamtych czasach działała taka firma jak VOTUM sprawa mojego odszkodowania wyglądałaby całkiem inaczej.
Z pojęciem odszkodowania zetknąłem się na studiach. Na zajęciach z prawa cywilnego przerabialiśmy odpowiedzialność posiadacza pojazdu mechanicznego. Temat był bardzo interesujący, do tej pory nigdy nie słyszałem, żeby ktoś w Polsce występował o odszkodowanie. Ostatecznie, kiedy w ramach grupy kapitałowej, z którą jestem związany, powstała spółka wyspecjalizowana w odszkodowaniach, od razu powiedziałem swoje TAK i po dziś dzień jestem wielkim fanem tej inicjatywy.
Maciej Maciejewski: Jak długo pracuje pan w sprzedaży?
Artur Szyll: Sprzedawcą jestem od zawsze. Albo to w sobie masz, albo nie. Uważam, że sprzedaży nie można się nauczyć. Można oczywiście doskonalić różne techniki, ale pewne fundamentalne predyspozycje trzeba mieć w sobie. Jeżeli nie lubisz ludzi, nie jesteś ciekawy świata, to moim zdaniem, nie będziesz nigdy dobrym sprzedawcą.
W latach 80-tych poprzedniego stulecia, w wieku 14-15 lat, byłem już mocno samodzielny. Jeździłem koleją i sprowadzałem na Śląsk różne ,,dobra luksusowe”. Handlowałem zeszytami, papierem toaletowym i kiedy miałem 18 lat byłem już ,,poważnym handlarzem” na miejskim bazarku. Potem była matura, a po niej pierwsza ,,poważna” praca. Znalazłem zatrudnienie na budowie. Wstawałem codziennie o 5:00 rano, a do domu wracałem po 18:00. Zrozumiałem, że chcę czegoś więcej. Rozpocząłem studia na wydziale prawa i administracji UŚ w Katowicach, musiałem jednocześnie pogodzić wyczerpującą fizycznie pracę z wymagającym kierunkiem studiów.
Z czasem dostałem pracę w spółce gminnej i zostałem specjalistą ds. obsługi wspólnot mieszkaniowych. Byłem urzędnikiem i okazało się to niezłą szkołą życia. W trzecim dniu pracy prowadziłem samodzielnie zebranie z mieszkańcami jednego z wieżowców. Ja byłem sam, ich było kilkudziesięciu… myślałem, że pożrą mnie żywcem. Miałem 28 lat, ale nie omieszkali mi powiedzieć, że od 40 lat za ich pieniądze piłem kawę. Dziś niektórych spotykam w centrum handlowym, to są miłe spotkania. Przyszedł czerwiec 2003 roku, kiedy moja koleżanka Dagmara namówiła mnie do pracy sprzedawcy w strukturach wrocławskiej spółki DSA. Słuchałem mojej pani kierownik, dużo się uczyłem i wszystko mnie interesowało. Szkolenia, które prowadził nasz szef – Andrzej Dadełło – totalnie mnie pochłaniały. Wchodziłem na wyższy stopień sprzedaży, odnosiłem swoje pierwsze poważne sukcesy, zacząłem zwiedzać świat, byłem laureatem wszystkich możliwych wycieczek firmowych. Poznawałem niesamowitych ludzi i niesamowite miejsca. W 2005 roku w ramach grupy kapitałowej DSA SA, został wyodrębniony dział odszkodowań, a potem spółka akcyjna oferująca pomoc w uzyskaniu odszkodowania. W styczniu 2006 roku uzyskałem swoje pełnomocnictwo uprawniające mnie do pracy przy odszkodowaniach.
Maciej Maciejewski: Jakie spektakularne sukcesy odniósł pan w swojej karierze?
Artur Szyll: Przez kilka lat pracowałem w obu firmach równocześnie. Zarabiałem pieniądze, jeździłem w kolejne piękne miejsca, ale… czegoś brakowało. Miałem wrażenie, że te sukcesy nie były prawdziwymi sukcesami, nadal sobie czegoś nie udowodniłem. To jak z uczestnikiem igrzysk olimpijskich, który ciągle zajmuje 4 miejsce. Kręciłem się w kółko. To trwało kilka lat, czekałem na lepsze czasy.
Moje pierwsze sprawy spisane w VOTUM to była porażka. Centrala odrzuciła moich pierwszych 8 zgłoszeń. Początek był fatalny. Spoglądałem na moich wspaniałych kolegów, podziwiałem ich, mówiłem sam do siebie: „spójrz na nich, to są debeściaki”. Chciałem być taki jak oni. Miałem dość czekania na przyszłość, bo przyszłość to było teraz. Spotkałem kilku fantastycznych ludzi, zaczynałem tworzyć zespół, miałem zaszczyt trenować między innymi Krzysztofa, który ustanowił wiele rekordów. Przygotowywałem mojego przyjaciela merytorycznie i wspierałem go emocjonalnie. Jednak to jego ciężka praca doprowadziła do spektakularnego sukcesu. W konsekwencji m.in. blisko 60 spisanych i poprowadzonych spraw z wypadku polskiego autokaru w Serbii, gdzie mimo niejasnej sytuacji związanej z odpowiedzialnością ubezpieczyciela, udało się uzyskać dla poszkodowanych świadczenia z sześcioma zerami po przecinku. Potem jeszcze kolejna sprawa spisana z poszkodowanym, który doznał bardzo poważnych obrażeń w wypadku samochodowym. Udało się dla niego uzyskać w sumie ponad 2 300 000 zł. Stałem się bardziej bezpośredni, już nie bałem się mieć własnego zdania, niektórzy mogli twierdzić, że byłem arogancki lub zarozumiały, ale moi najbliżsi wiedzieli, że to nieprawda.
Wciąż pamiętałem o mojej kartce w zeszycie, na której w wieku 14 lat napisałem: Nigdy się nie poddam, dam radę.
W 2011 roku zainteresowałem się tematem zadośćuczynienia po śmierci osób bliskich, które zginęły w wypadku komunikacyjnym. Z Jaromirem, kolegą z czasów liceum, stworzyliśmy chyba najlepszy w historii firmy team – dwuosobowy oddział do zadań specjalnych. Teraz o ,,projekcie 448” mówią wszyscy, ale wtedy to była wielka niewiadoma. Wyprzedzaliśmy rynek mniej więcej o dwa lata, pracowaliśmy skrajnie ciężko, podjęliśmy też skrajne ryzyko, wszystko położyliśmy na jednej szali, wszystko skupiało się tylko na tym projekcie.
Nie rozpamiętywałem przeszłości, skupiałem się na przyszłości i na zadaniu, rekordy w mojej strukturze zmuszały mnie do intensywnego myślenia o sukcesie. Podszedłem do zadania naukowo, analizowałem dane, pytałem ludzi co o tym sądzą, nikt nie zostawił mi złudzeń, że ten projekt wypali. Wtedy powiedziałem sobie – robię swoje, opinia większości nie jest prawdą. Powierzyłem problem panu Bogu i ustawiliśmy się z Jaromirem na linii startu. Określiłem sobie czas i zaplanowałem każdy szczegół. Wierzyłem w liczby i swoje umiejętności. Wiedziałem, że jeżeli będziemy wystarczająco pracowici, wystarczająco zdeterminowani i nic nieoczekiwanego się nam po drodze nie wydarzy, to padnie nasz ,,rekord świata”.
W cztery lata przejechaliśmy 400 tysięcy kilometrów, spotkaliśmy wielu wspaniałych ludzi, uczciwą i ciężką pracą zdobyliśmy szczyt. Pracowaliśmy w 15 województwach, odległości nie stanowiły żadnego problemu. Wkrótce się okazało, że sufit był tylko podłogą, zaczęli o nas mówić w firmie, ale musiałem coś sobie jeszcze udowodnić. Na 10-lecie firma VOTUM ogłosiła konkurs, w którym nagrodą był samochód osobowy. Pomyślałem sobie – to ten moment, to mój czas. Musiałem pracować na najwyższym poziomie, dlatego stanąłem do konkurencji z najlepszymi w branży sprzedawcami – moimi kolegami, wirtuozami sprzedaży. To oni dawali mi motywację. Cieszyłem się, kiedy osiągali spektakularne wyniki, wiedziałem, że muszę robić to samo co oni, tylko lepiej. Oczywiście nagroda była tylko dodatkiem, celem było udowodnienie sobie i innym, kto jest najlepszy. Rok później odebrałem kluczyki do samochodu.
Maciej Maciejewski: Wspomniał pan o ryzyku. Lubi pan ryzyko?
Artur Szyll: Nie tyle lubię, co akceptuję. Ryzyko jest częścią życia, nie ma życia bez ryzyka. W zasadzie przez całe życie podejmujemy ryzyko, dokonując wyborów i decyzji, nawet tych z pozoru prozaicznych. Wystarczy, że masz do przejechania 100 km w ciągu dnia, a już narażasz się na utratę zdrowia lub życia. Każda Twoja decyzja jest bardziej lub mniej ryzykowna. Możemy zadać sobie pytanie: „Kiedy bardziej ryzykujesz? Wtedy, gdy pracujesz na etacie, czy kiedy pracujesz dla siebie?”
Maciej Maciejewski: Podobno zdobył pan Oskara. Czy to prawda?
Artur Szyll: Nawet cztery! (śmiech). Cztery razy z rzędu otrzymałem nagrodę ,,Ulubieniec Centrali”. To ma dla mnie ogromną wartość. To jest jak zdobycie tytułu ,,Miss Publiczności”. Ogromnym szacunkiem darzę pracę prawników, doradców, pracowników centrali. Wierzę, że gramy w jednej drużynie, dlatego pracując z Nimi zawsze wymagam dużo, dając jednocześnie wiele w zamian.
Maciej Maciejewski: Z pana wypowiedzi wynika, że podchodzi pan do pracy bardzo poważnie…
Artur Szyll: Nie tylko do pracy, do większości rzeczy podchodzę poważnie. Kiedy odkurzam lub myję auto daję z siebie wszystko i myślę tylko o tym. Kiedy biegam, to na serio. Kiedy ćwiczę na siłowni, robię to na 100%. Dokładnie tak samo jest z pracą. Nieważne czy zamiatasz chodnik, czy jesteś kardiologiem, jeżeli wykonujesz swoją pracę nierzetelnie, to możesz tylko spowodować nieszczęście. Oczywiście, im bardziej odpowiedzialną pracę wykonujesz, tym nieszczęście wynikające z niechlujstwa będzie bardziej bolesne. Tak samo jest w mojej branży.
Dostałeś od życia swoje talenty, nie zakopuj ich, tylko je pomnażaj, nie rób nikomu łaski, nie oszukuj samego siebie. Wystarczy pomyśleć jak sam chciałbym być obsłużony, gdybym to ja był klientem.
Potem trzeba zrobić to w ten sposób jak sobie przed chwilą wyobraziłeś. To nic nadzwyczajnego. Pracując bardzo ciężko na budowie przez 5 lat nauczyłem się szacunku do pracy. Dla mnie każdy człowiek jest wartościowy. Uśmiecham się do pani dozorczyni, do pani w sklepie, szanuję ich za uczciwą pracę. Uśmiech, życzliwość, to bardzo poważne rzeczy. Im więcej siejesz, tym więcej zbierasz, a uśmiech, który nie wymaga wielkiego wysiłku czyni cuda. Bo uśmiech, to jedyna krzywa, która prostuje wszystko.
Maciej Maciejewski: Były sukcesy, a co z porażkami?
Artur Szyll: Było tego mnóstwo. Odniosłem masę porażek, popełniłem mnóstwo błędów, czasami się zastanawiam jak to możliwe, żeby popełnić ich aż tyle. Kiedy pracowałem na budowie, traktowałem to jak życiową porażkę. Miałem tyle planów, przed chwilą zdałem egzamin maturalny, a tu życie szybko mnie zweryfikowało. Czasami na początku mojej pracy byłem niedostatecznie skoncentrowany na zadaniu, wiele rozmów handlowych nie wychodziło. Wyciągałem wnioski i szedłem dalej, przygotowywałem się lepiej, pracowałem dużo ciężej. W końcu, im więcej trenujesz, tym masz lepsze wyniki. Doszedłem do wniosku, że wszystko jest w życiu po coś, wszystko ma sens, nawet mój wypadek w wieku 12 lat. Nie wierzę w przypadek, przypadek nie istnieje. Mam przeświadczenie, że również te porażki były konieczne i miały mnie doprowadzić do czegoś lepszego. Po wszystkich niepowodzeniach i potknięciach byłem zawsze mocniejszy, lepiej przygotowany, bardziej skoncentrowany. Wiele osób mi mówiło: „nie rób tego, bo nie dasz rady”. To były ich strachy i ich ograniczenia. Lubię powiedzenie zmarłego przed laty komentatora sportowego Jana Ciszewskiego, że ,,szczęście sprzyja lepszym”. Tego się zawsze trzymałem, pomimo licznych porażek.
Maciej Maciejewski: Chciałby pan przy okazji wywiadu komuś podziękować?
Artur Szyll: Chciałbym podziękować moim współpracownikom, pracownikom centrali VOTUM i klientom. To oni stawiali mi poprzeczkę tak wysoko. Bez nich nie byłoby mojego sukcesu. W ramach mojej struktury dyrektorskiej mam zaszczyt pracować z wyjątkowymi ludźmi. Ich zapał, kreatywność i życzliwość powodują, że mój zespół to coś więcej niż tylko grupa pracujących ze sobą osób. Traktuję ich jak członków rodziny. Mam poczucie dobrze wykonanej pracy, cieszę się ze wspaniałych relacji, jakie wspólnie wypracowaliśmy. Nie mogę zapomnieć o moich bliskich – żonie i moich synach. Oni mnie zawsze inspirują, dodają sił i pocieszają, kiedy nic nie wychodzi. Wiem, że zawsze mogę na nich liczyć. A Panu Bogu dziękuję za wszystko.
Maciej Maciejewski: Dziękuję za rozmowę.