NAC 2013. Zabieracie mi czas, jak klaszczecie!

przez Mieczysław Krause

Jakiej trzeba odwagi i charakteru, by kiełznać czterotysięczną publiczność takimi słowami?! Bo to cytat z niesłychanego wystąpienia trenera Mateusza Grzesiaka na NAC 2013 – „National Achievers Congress” w Warszawie.

ee

Kongres odbył się w weekend 12-13 października 2013 roku w Centrum Targowo-Kongresowym MT Polska na Pradze Południowej, pod marką Roberta i Kim Kiyosaki. Gdyby szukać odniesień tego, co dał nam przeżyć Mateusz do biblijnej tradycji podawania najlepszych win na koniec uczty, trafiłoby się w sedno. Bo po Nim, oczekiwani przez dwa dni ciężkiej pracy, pokazali się już „tylko” wyluzowany Robert i wciąż śliczna Kim. Nie żeby uczyć, a podsumować i zakończyć kongres – ukołysać nas, wyciszyć, napełnić spokojem. Finał merytoryczny, po wystąpieniach Wielkich z górnej światowej półki, przypadł więc Mateuszowi – ogromna odpowiedzialność na barki charyzmatycznego 33-latka. Mateusz nie zawiódł – napełnił mnie dumą z bycia Polakiem.

By zdać sobie sprawę z rangi wydarzenia, trzeba wspomnieć „producenta”, dostawcę NAC – „Succes Resources” z Singapuru, który jeździ z kongresem – swym sztandarowym produktem, po wszystkich kontynentach (poza Antarktydą, co uczciwie przyznano), jako topowa firma szkoleniowa na świecie, współpracująca z topowymi trenerami i mówcami motywacyjnymi. Do Polski przyjechali po raz pierwszy, po długich namowach przez organizatora kongresu – „Akademię Inwestora – Milewski & Partnerzy”. W polskiej skali NAC to bodaj najważniejsze wydarzenie szkoleniowe dla branży sprzedaży bezpośredniej i marketingu sieciowego oraz w ogóle tych, którzy chcą rozwijać siebie i swój biznes. Event największego kalibru, tak merytorycznie, jak i liczebnością słuchaczy, mający za cel – jak podkreślił Łukasz Milewski – inspirację do zmian oraz przekaz wartości i myśli, w tym takiej, że:

Nikt nie jest w stanie wygrać w pojedynkę – zespół jest wszystkim.  

Publiczność z kolei, jak to w DS i MLM, zróżnicowana – wiekiem, ubiorem, zachowaniem. Przeważali, w 2/3-cich, 30-latkowie i to oni byli „klientem docelowym” tego przedsięwzięcia; pod ich upodobania i temperament ustawiono scenariusz kongresu i niektórych wystąpień. Oraz głośność gigakolumn i przyjmowane z aplauzem wstawki disco-polo z udziałem sali. Sporo było 40-latków, bystrych, dojrzałych profesjonalistów, których nie weźmie się na plewy. Młodszych i jeszcze starszych ilości raczej śladowe, z dostrzegalnym u tych drugich wyobcowaniem, im starszych tym bardziej.

Więcej się do nich, młodzi, uśmiechajcie, to dla nich ważne – mają trudniej jak Wy, lecz nie poddają się. We wszystkich grupach wiekowych, ok. 40 % stanowiły panie, co nie zaskakuje, jako że w networku, choć liczniejsze, to najczęściej jedynie dorabiają. Jak zwykle nie zaniedbały okazji, by niewinnie a podstępnie katować facetów kobiecością – czemu, do cholery, akurat tam, gdy trza było się skupić?! Ubiory z kolei – od prawie smokingów i sylwestrowych kreacji na 12-centymetrowych szpilkach, po bejzbolówki na ogolonych łbach i nieogolonych T-shirtowców – nie kłóciły się nawzajem; panował elegancki luz i powszechna życzliwość. Doskonale się czułem wśród tej pozytywnej publiki. Ludzi, jak podkreślali prowadzący, stanowiących elitę, która wiedziała po co rezygnuje z odpoczynku w weekend, by tyrać dwa długie dni.

Kongres otworzył Mr Richard Tan, właściciel i CEO (szef) „Succes Resources”, dziękując uczestnikom za ich pieniądze – kupił nas tym z mety. On, Chińczyk, i jego kraj – Singapur, pokazują, jakie szczyty może osiągać zaszczepienie zdobyczy cywilizacji zachodniej w kulturach Dalekiego Wschodu, bo to tam przenosi się środek ciężkości świata. Co potwierdza jedną ze złotych myśli kongresu, że wygrywa ten, kto ma większą energię. Chiny ją mają, w przeciwieństwie do słabnącego Zachodu, zblazowanego kultem konsumpcji i samobójczym pacyfizmem.

Mr Tan zaczął od krótkiej historii swego upadku, a następnie drogi na szczyt. Taki plan wystąpienia okazał się standardem u większości mówców, z tą różnicą, że Mr Tan oszczędził nam opisu swych cierpień. To gość z klasą, jajami i wizją, mierzący wysoko – dlatego wysoko zaszedł. Z mądrości jakich nam udzielił (a chińskie przysłowie mówi, że cenniejsza jest godzina rozmowy z mędrcem, jak pięć lat nauki), wynika m.in., że „nie musisz wiedzieć wszystkiego, aby zacząć coś robić. Że jest wielu mądrzejszych od Ciebie, ale żeby zacząć, nie musisz być od nich mądrzejszy. Oraz – iż wzrost nie jest liniowy, zarabianie też nie.”

Pierwszym mówcą kongresu, w otwierającej roli „wejścia smoka”, okazał się znany i ceniony w branży MLM prelegent motywacyjny, 38-letni Mariusz Szuba – jego pojawienie się wywołało aplauz. Z miejsca przyatakował nas nieodpartą tezą, iż większość ludzi ma pewność, że się nie uda, a otoczenie czeka na to z nadzieją, by sycić się swym „a nie mówiłem?” Mariusz dokonał kapitalnego rozróżnienia pomiędzy „porażką wewnętrzną”, gdy odkładamy akcję, a „porażką zewnętrzną”, gdy coś robimy tak „żeby skały srały”, ale się nie udaje. Wewnętrzna na początku jest komfortowa, lecz negatywne emocje narastają, boli coraz bardziej. Odwrotnie zewnętrzna – kolejne próby, przybliżające do sukcesu, zwiększają pewność wygranej, ból wypierany jest przez spełnienie. Luzacki, ekspresyjny styl bycia Szuby na scenie i jego słownictwo moimi nie są – cóż, różnica pokoleń. Cenię go jednak za to, że pozostaje sobą, nikogo nie udaje, będąc jednym z tych, do których kieruje swe przesłanie.

Dalej – Andy Harrington, czołowy brytyjski autorytet w trenowaniu mówców, jednym z najbardziej opłacalnych przemysłów świata. Jego firma, startując w roku 1998 z 10-ma tysiącami pożyczonych funtów rozrosła się tak, że już przekroczyła 52 mln obrotu. Filozofię sukcesu w epoce informacji opiera na sprzedaży informacji – wiedzy i doświadczenia; na tym polega bycie mówcą. Wspomniał o seminariach swojego mistrza Tony Robbinsa dla 5-ciu tys. ludzi, zmieniających ich nastawienie jak „wybuchowy orgazm” – nie powiem, żeby ten argument nie uruchomił naszej wyobraźni.

ReklamaReklama

Wśród wielu cennych rad i spostrzeżeń, Andy zaskoczył nas agresywnością (i skutecznością) marketingu swej oferty trenerskiej, opartego na negocjacyjnej zasadzie „stawiania wygórowanych żądań”. Polega ona na sterroryzowaniu partnera wstępnym, wygórowanym żądaniem, by zaraz odpuścić – ustępstwo jest traktowane jako zysk, wygrana! Szachował tak setki ludzi, zapraszając ich na scenę, a oni – jak na drgnięcie czarodziejskiej różdżki – posłusznie szli do stanowiska rejestracji chętnych na szkolenia, które jak na polskie warunki, mają w bajońskich cenach. Dość powiedzieć, że 1 dzień osobistego coachingu Andy’ego kosztuje 100 tys. zł! To, co dla mnie jest cenną wskazówką – że metoda działa tylko „tu i teraz” – gdy na decyzję da się 10 sekund, albo max 10 minut – emocje głuszą myślenie, prowadzące do rezygnacji. Pozostawianie klientowi tyle czasu na decyzję ile chce (a zawsze chce jak najwięcej), to strzelanie we własne kolano. Trzeba zawczasu obmyślić atrakcyjne upusty i walić z grubej rury – bierzesz już, albo spadaj, taka okazja się nie powtórzy.

Tak działając, Andy pokazał nam swą biznesowo-sprzedażową kuchnię; to nie jest altruistyczne nabożeństwo przekazu wiedzy, a cykl sprzedaży w celu zarabiania pieniędzy, w którym nie tylko sprzedaje się produkt, ale i dba o referencje. Nie miejmy do Andy’ego żalu – podziwiajmy go i bierzmy przykład jak brać byka za rogi, choć to była lekcja dość brutalna.

Tym bardziej kongres budził szacunek swą widoczną misją edukacyjną, by dać nam to, co najlepsze w świecie, zapraszając najlepszych. A najlepsi tani nie są – podziwiam determinację i odwagę polskiego organizatora, by co najmniej sprostać kosztom. Jednak nawet jeśli teraz nie wyszedł „na swoje”, to pokazał podejście długofalowe – po zasianiu ziarna, przyjdzie czas na korzyści. Inspiracja, jaką zasiał we mnie kongres (a nie jestem łatwym do podpałki „słomianym ogniem”), narasta, popychając do nowych dociekań i dodając energii w dziele bożym marketingu sieciowego. Wiem już, że warto uczestniczyć w imprezach tego Organizatora – wierzę, iż będą następne.

ReklamaReklama

Po przerwie na „lunch” (na „obiad” nie wypada) wystąpił specjalista brytyjskiego rynku giełdowego Forex – Marcus de Maria. To nie moja bajka, więc mentalnie odpuściłem go sobie w myśl zasady, aby nie wchodzić w coś, na czym się nie znam. Marcus oczarował salę wspaniałą, energetyczną mową na temat wysokich i nieprzerwanych zysków Forexa, gdy wiadomo, że giełda to gra o sumie zerowej, w której wygrana jednych jest przegraną innych. Zabrakło mi informacji, jak w tej kwestii lokuje się Forex – bezkrytyczne zachwalanie i same plusy nie sprzyjają wiarygodności.

Po Marcusie, Aleksander Sienkiewicz, trener i promotor „Nowej psychologii sprzedaży”. Zaprezentował umiejętność wzbudzania oczekiwań i zainteresowania słuchaczy swym punktem widzenia procesu sprzedaży. Wyodrębnił żelazne etapy procedury, zwracając uwagę na znaczenie wyróżnienia się – warunek skuteczności w narastającym zalewie konkurencyjnych ofert. Czy Sienkiewicz miał szansę odkryć Amerykę? To trudna sprawa, zwłaszcza dla tak wyrobionego audytorium. Dobrze Mu i Jego dziełu życząc, sądzę, że przydałoby się wyodrębnić i pokazać jako autorski, jakiś szczególny, bijący po wyobraźni motyw czy aspekt „Nowej psychologii sprzedaży”. Coś, z czym na rynku identyfikuje się trenera – każdy liczący się z nich, taki „lajtmotif”  wizytówkę posiada, wokół którego konstruuje kolejne programy szkoleniowe.

I na koniec pierwszego dnia Jan Paweł Mróz, mówca motywacyjny, trener, psycholog i podróżnik – zestaw kompetencji i zainteresowań szczególnie mi bliskich, bardzo go oczekiwałem. Niestety – okazał się porażką. Nie żeby nie wiedział i nie dawał ważnych rzeczy, bo niewątpliwie nimi dysponuje. Niewiarygodne, ale na imprezie tej rangi zaczął czytelnie, deprecjonująco przedrzeźniać wcześniejszego trenera o podobnej specjalizacji, lecz nieporównanie większym dorobku i pozycji. Do tego natrętny łomot disco, inwazyjnie narzucany sali, ignorując tych, którzy nie mieli na to ochoty – u psychologa dziwne. Tak więc Mróz pokazał brak profesjonalizmu, wynikły z nieopanowanej rywalizacyjności – szkoda, bo za takie zachowania się płaci, nawet karierą, a ten młody człowiek jest zdolny.

Generalnie, w ciągu 2 dni kongresu, mówcy dzielili się na tych co zabiegali o względy publiki „by ich wybrała” oraz tych, którzy wybierali, do kogo i jak chcą mówić. Pierwsi dawali nam po uszach ogłuszającymi decybelami i częstowali wstawkami disco. Tego rodzaju oprawa wystąpień stwarzała wrażenie chęci przypodobania się oraz sztucznego podtrzymywania energii sali by nie usnęła, gdy nie jest się pewnym siebie i niesionych treści. Naśladowanie ich, Szanowni Czytelnicy, byście przekonywali swych klientów wrzaskiem – może się, wg mnie, okazać cokolwiek ryzykowne.

Drugi rodzaj prelegentów – odwrotnie; nie darli się i nie hałasowali, mówili normalnie, a jak już podnieśli głos, to nie po to by coś zagłuszyć, ale jako celową modulację, stosowną do treści. Biła od nich pewność siebie profesjonalistów i lekka, budząca szacunek drwina w zachowaniu, czy publika dorosła do ich przekazu. Taki był niezrównany Blair Singer, typ oszczędnego w gestach, anglosaskiego dżentelmena, otwierający drugi dzień kongresu. Oraz „nasz” Mateusz Grzesiak, kończący go, świadomie udowadniając, że Polacy nie są gorsi. Jeszcze jeden profesjonalny typ z drugiej grupy, lecz innego rodzaju – ciepły, życzliwy i konkretny, niosący bezcenne rady, to tandem internetowych marketingowców – Paweł Danielewski i Piotr Majewski.

Co charakterystyczne, polscy mówcy bez wyjątku nigdy nie występowali przed tak licznym audytorium; wcześniej mieli max 200-300 osób. Więc nie to decydowało o przynależności do w/w grup, a stopień profesjonalizmu oraz odpowiedzialności wobec siebie i uczestników. Wymienieni mówcy drugiego rodzaju wyszli do nas drugiego dnia. Może coś o porównaniu dni kongresu powie to, że pierwszego zrobiłem 10 stron notatek, a drugiego – 24.

Drugi dzień otwarto słynną, nastrojową pieśnią Cata Stevensa z roku 1973, pt.: „Morning Has Broken”. Sala wstała i splótłszy się ramionami – rytmicznie falowała. Piękne przeżycie; wzbudziło w nas poczucie wspólnoty. Blair Singer jest ekspertem w budowaniu zwycięskich zespołów, najdłużej współpracującym doradcą i przyjacielem Roberta Kiyosaki. Zaczął od przedstawienia się i informacji, że jest z Ohio – „Wiecie gdzie to jest? Tak? Bo w Texasie nie wiedzą!” Gdy jeszcze raz podobnie zapytał konferansjer, poznaliśmy, że Texas dla Amerykanów jest odpowiednikiem Wąchocka.

Wiele cennego powiedział nam Singer o zespołowości, motywacji, roli podświadomości – to jego specjalność. Jako, że napisał „Psy sprzedaży”, na kongresie wymienił wyodrębnione przez siebie „rasy” sprzedawców. Poczet otwiera „pit bull” ze skłonnością do odgryzienia nogi klientowi, żeby kupił. Dalej „cziłała” – typ grzecznego analityka, który zanim umówi klienta, musi zebrać wszystkie fakty i argumenty. Po nim „golden retriver”, lubiący aportować, wierzy w prawo wzajemności, że jak on zaaportuje klientowi, to klient zaaportuje jemu. Kolejnym jest „basset”, patrzący głęboko w oczy, taki empatyczny, że zawsze po stronie klienta. Wreszcie „pudel”, uzależniony od gadżetów i wyglądu. Pani „pudel” nosi 12 cm szpilki – na co sala ryknęła, aluzja trafiła. Pan „pudel”, wyznawca „stówy, fury i komóry”, lubi się przeglądać w oknach wystawowych.

A jakim typem jest każdy z Was? Nie wiecie? Bo jesteście mieszańcami, czyli kundlami!

Dalej wyszli przesympatyczni, wyluzowani i rozpromienieni Majewski i Danielewski – to był koncert kompetencji i bezcennej wiedzy dotyczącej marketingu internetowego. Podali dokładną receptę, jak robić w tym medium promocję produktu lub usługi zaznaczając, że niezwykle ważne jest aby dokładnie się jej trzymać. Wyszło, że i do mnie w kongresowy weekend trafiła taka oferta i to z branży szkoleń, jednakże ze spapranym jednym szczegółem – odrzuciłem! Piotr i Paweł wyróżnili dwie kluczowe kategorie produktów, nawzajem się wspierające w marketingu – takie, które klient rozumie i chce oraz takie, o których nie wie, że chce. Pokazali, w jaki sposób żonglować nimi, aby sprzedaż trudnych produktów przynosiła zysk, nie narażając się na dywersję ze strony konkurencji.

No i wreszcie motywacyjny mówca – instytucja, Less Brown. Afroamerykanin z Południa, wyrosły z biedy i głodu, pełen miłości i wdzięczności dla swojej Mamy, bo ojca nie znał. Przez 17 lat 3 razy zwycięsko walczył z rakiem, bo bardzo chciał zarobić na dom dla Mamy, godny Rockefellera. I w końcu go kupił i wprowadził doń Mamę, gdy miała ponad 70 lat, a mieszkała tam jeszcze dalszych 20.

„Gdy będziesz leżał na łożu śmierci, a wokół zgromadzą się ludzie, to z nimi w szeregu stać będą też Twoje talenty, których w życiu nie wykorzystałeś. One pójdą do grobu razem z Tobą! Gdybyś umarł dziś, jakie talenty umarły by z Tobą? Żyj w pełni – umieraj pusty, aby żadne niezrealizowane marzenia nie poszły z Tobą do grobu!” Less wie jak wstrząsnąć wyobraźnią. Swoją strategię sukcesu, dojścia tam gdzie się chce, opiera na głodzie – jak mówi, tylko głodni są nie do powstrzymania, tylko oni chcą zmiany. Jeśli robisz to co trudne, to Twoje życie będzie łatwe i na odwrót. Wiele jeszcze można by pisać o przemowie Browna, lecz w poczuciu, że to go nie odda – trzeba w jego misterium wziąć udział.

Wreszcie finał – Mateusz Grzesiak, międzynarodowy trener rozwoju osobistego, psycholog, coach, autor, mówca. Występuje w Europie, Izraelu, Ameryce Południowej, biegle władając 8-ma językami, z tego wykładając w 5-ciu. Ale hiszpańskiego uczył się tydzień! Zaczął spokojnie, cedząc precyzyjnie, z mocą i dyscypliną – przykuł uwagę sali niepodzielnie. Od wspomnień biednego dzieciństwa w Koszalinie, gdzie ciężko mu było uwierzyć, że psia kupa to nie czekolada, kiedy wszyscy wokół żrą psią kupę. Solidny fundament motywacyjny, do niebywałego rozwoju i uwolnienia bezgranicznego potencjału.

W piękny i wzruszający sposób zabrał nas w podróż w głąb samego siebie, do początków istnienia a nawet wcześniej – gdy rodzice każdego z nas, mijając się na ulicy, trafili na siebie wzrokiem i to było naszym początkiem! Mateusz wie głęboko, czym jest miłość – nie pozostaje teoretykiem. Gdy skończył, a emocje jego i nasze opadały, na scenę wbiegła przepiękna, rozpromieniona Meksykanka – jego żona i matka 3-letniej córeczki. Uścisnęli się i gorąco pocałowali w usta – przy szalonym aplauzie sali.

Opowiadając o długoterminowych związkach – Mateusz poruszył we mnie strunę czułości i pragnienia bliskości wobec Tej, która – oddalona o 300 km – czekała na mój powrót z kongresu. Tej, z którą jestem od czasu, gdy Jej i moje dzieci były małe, a teraz każde na swoim. Nie mogłem ryzykować, że tłum, wylewający się z sali po Kiyosakich, zablokuje mnie w wyjściu i na wyjeździe z parkingu na godzinę lub więcej. Wysłuchałem więc Kim w całości, a na Roberta popatrzałem na zasadzie „pocałować i umrzeć”, po czym dałem nogę przed odtrąbieniem końca, zanim cztery tysiące ruszyły do wyjścia. Mam nadzieję, ze niczego ważnego nie uroniłem.

Co dał mi kongres i czy warto było? Kto doczytał dotąd, chyba nie wątpi. Bardzo chciałem jak najszybciej, ale i jak najlepiej to wydarzenie zrelacjonować, by wreszcie zabrać się za wprowadzanie w czyn tego, do czego kongres mnie zainspirował. 

Mogą Cię również zainteresować